"Małe kobietki", 19. wieczna powieść o dorastaniu czterech sióstr w okolicach Bostonu, w Ameryce w okresie wojny secesyjnej, wydawała się już być zasłużoną ramotą, z której trudno byłoby jeszcze coś ciekawego wycisnąć. Do tego ten irytujący tytuł. Powieść Louisy May Alcott ma już ponad 150 lat ale okazuje się, że temat
jest inspirujący nawet dla bardzo nowoczesnej Grety Gerwig (filmy:
Frances Ha, Lady Bird). Potrzeba twórczego realizowania się w życiu
połączona z niezależnością finansową, przeciwstawianie się przyjętym
regułom życia społecznego, zdobywanie własnego miejsca w świecie,
łączenie życia osobistego z rodzinnym, czerpanie radości z pomagania
innym i czynienia świata lepszym. To tematy praktycznie nieprzemijające ale jednak zupełnie inaczej postrzegane dzisiaj niż w czasach Louise May Alcott . Tym bardziej zadziwiającym jest fakt , że to już piąta filmowa adaptacja tej wydawałoby się anachronicznej literatury. Nie mniej od dawna wiemy jak bardzo Anglosasi dbają również o swoją kobiecą klasykę literacką poprzez częste wydawanie i ekranizacje powieści takich autorek jak m.in. Siostry Brontë, Jane Austen, Elizabeth Gaskell czy George Eliot.
Grecie Gerwig wyszedł bardzo dobry film. Przy pomocy zgrabnie sklejonego scenariusza na motywach "Kobietek" ale jest tam także m.in. Virginia Woolf i parę własnych pomysłów, Gerwig udało się ożywić/uwspółcześnić postaci i zdynamizować akcję. Do tego bardzo nastrojowa muzyka i świetne kostiumy (Oscar). Ale przede wszystkim ogromną przyjemność w oglądaniu tego filmu czerpie się dzięki znakomitemu aktorstwu. Urzekający jest zwłaszcza duet Saoirse Ronan (Jo) i Timothée Chalamet (Laurie) oraz towarzysząca całemu towarzystwu Maryl Streep w postaci ciotki March, skarbnicy mądrości życiowych (Kobiecie bardziej niż talent czy uroda przydają się pieniądze albo mąż, a najlepiej jedno i drugie). "Małych kobietek" i "Dobrych żon" już pewnie nie przeczytam, ale film, nie tylko Paniom, bardzo polecam.